środa, 26 lutego 2014

Ciao Roma!

Matka całkiem niedawno wybrała się w podróż do Rzymu. Podróż była to nie byle jaka, ponieważ stanowiła powtórzenie podróży poślubnej z ubiegłego roku. No powtórzeniem w sensie udania się w to samo miejsce, ponieważ różnic oczywiście trochę by się znalazło. Przede wszystkim w tym roku Matka jechała na własną rękę. Co przyprawiało ją o migotanie przedsionków średnio raz w tygodniu. Ale szczęśliwie udało się Matce wyhaczyć przecenę na bilety u taniego przewoźnika, znaleźć tani nocleg i ogólnie same ochy i achy. Po przeczytaniu całego internetu Matka uznała się za alfę i omegę w sprawie rzymskich wakacji, spakowała walizki, sprzedała Serduszko do ciotki, wzięła małżonka za rękę i pojechała na lotnisko.
Na lotnisku Matki stres nieco się nasilił (mamy bilety??? masz portfel??? a co jak nas nie przepuszczą??? itd, czyli normalne zachowanie polskiego turysty przed podróżą, na którą wydaje ciężko uzbierane pieniądze), na szczęście Pan Mąż stanął na wysokości zadania i działał kojąco na zszargane nerwy Matki (tak!! tak!! uspokój się kobieto!! itd, czyli typowa nieczuła reakcja mężczyzny). Na szczęście odprawa na lotnisku przebiegła bez problemów, Matka nieco się uspokoiła, choć nie mogąc zaspokoić swego nałogu czuła się nieco poddenerwowana.
O dziwo z dala od NEA, Matka nadal miała okazję obserwować dziwne ludzkie zachowania. Nie był to jej pierwszy lot, ale nadal nie mogła wyjść z wrażenia jakie wywierali na niej współpasażerowie, którzy na dobrą godzinę przez otwarciem bramki ustawiali się w kolejkę. Matka po raz kolejny zaczęła się zastanawiać nad wpływem komuny na obecne zachowania społeczeństwa.
Na pewno każdy, kto miał okazję przebywać na lotnisku zaobserwował, że pasażerowie dzielą się a trzy grupy. Pierwsza grupa to tzw. przodownicy - wszędzie muszą być pierwsi, czy to w kolejce, czy przy wejściu do samolotu, czy też jako pierwsi muszą skorzystać z pokładowej WC (która może i nie przypomina stanem WC w rodzimym PKP, ale nie oszukujmy się zachęcająca nie jest).
Kolejna grupa to masterzy – wiedzą i obyciem przewyższają kłębiący się motłoch i głośno dają to do zrozumienia pozostałym współpasażerom.
Ostatnią grupę tworzą osoby, które starają się w spokoju przeczekać dwie poprzednie grupy. Są to tzw niszowcy. Znajdują sobie miejsce gdzieś z boku i czekają aż przyjdzie ich kolej.
Matka należała do tej ostatniej grupy. Choć może i odczuwała pewien dyskomfort na myśl, że nie będzie siedziała w czasie lotu u boku małżonka, jednak uznała, że bicie się o miejsce w kolejce nie ma większego sensu. Na szczęście za każdym razem Matce udawało się zająć dwa miejsca obok siebie. Tak więc cierpliwość popłaca, or something.
I w końcu Rzym! (Tak teraz przejdziemy do opisu miasta pełnego ochów i achów, oczywiście od czasu do czasu przeplatanego marudzeniem Matki). Wieczne Miasto tętniące życiem przez bite 24 godziny na dobę. Miasto, w którym cuda architektoniczne sąsiadują z obłażącymi z tynku bardzo przeciętnymi kamienicami. Miasto, na zwiedzenie którego życia nie starczy, a można je przejść całe w jeden dzień! O tak, było to miejsce, w którym Matka czuła się wyjątkowo dobrze. Nic dziwnego, że wracała tam już kolejny raz. Nie odstraszały jej nawet hordy małych ciemnych ludzi, próbujących wcisnąć turystom wszelkiego rodzaju buble po zawyżonych cenach. Aczkolwiek podczas poprzedniego pobytu (w trakcie podróży poślubnej), Matka nie nawykła wtedy jeszcze, dała się skusić gadką-szmatką i stała się posiadaczką 2 podwiędniętych róż za kwotę ponad 4 euro.
Myślę, że każdy kto był w Rzymie choć raz, zrozumie zachwyt Matki. Trudno nie dać się zauroczyć przekornemu połączeniu bieli monumentów, burości budynków mieszkalnych i przede wszystkim soczystej zieleni tamtejszej roślinności. Po powrocie do Polski Matka zazwyczaj wpada w zdołowanego melancholijnego kaca nie mogąc odnaleźć tych nasyconych kolorów w szarym otoczeniu. Domyślam się, że część czytelników pomyśli: "Jak jej się tak tu nie podoba, to niech spada tam". No więc proszę Państwa, Matka bardzo chętnie się wyprowadzi. Zaraz po tym jak zgarnie "szóstkę" w kumulacji totka. Jakieś 40 mln powinno jej wystarczyć.
Póki co Matka musi się jednak zadowolić tymi sporadycznymi wypadami. Na szczęście intensywność tych kilku dni wystarcza na długie miesiące (gorzej z przywiezionymi dobrościami, te kończą się zdecydowanie za szybko).
Jest kilka punktów obowiązkowych, które trzeba zobaczyć kiedy się odwiedza Rzym. Matka wraz z Mężem oczywiście obeszła je wszystkie już pierwszego dnia. Skończyło się to ściągnięciem skóry z małych palców u stóp i unieruchomieniem przez kolejne dwa dni. Przezorna Matka miała ze sobą japonki, więc mogła się przynajmniej dowlec do knajpy, aby nie dopuścić do zrzucenia choćby jednego grama z nadprogramowych kilogramów.
Po dwóch dniach obijania się i człapania w japonkach wokół Termini, Matka obkleiła stopy tonami plastra i ruszyła po raz kolejny zwiedzać swoje ulubione miejsca. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że zarówno matka, jak i Ojciec mieli dziwne zboczenie do włażenia na najwyższe budynki i robienia zdjęć okolicy. Tak więc sapiąc i postękując wdrapali się na pewną dość znaną kopułę i próbując choć na chwilę zapomnieć, że są ściśnięci jak sardynki przez pozostałych turystów, robili zdjęcia oszałamiających widoków. 


Kolejny na liście był anielski zamek. Obiekt, zdaniem Matki, dość niedoceniony. Pokazuje się go zwykle z zewnątrz, rzuca krótką opowiastkę o rzeźbie na jego szczycie i dalej, wio do Watykanu. A bebechy tego kolosa kryją w sobie wiele smaczków. No i oczywiście – te widoki z samego szczytu! Wynika jednak jeden plus z braku większego zainteresowania tym obiektem. W środku jest wręcz pusto, co jest sytuacją dość nietypową w obiekcie turystycznym w tym mieście. Matka mogła oddać się więc ze spokojem kolejnemu swemu zboczeniu i w spokoju kontemplować atmosferę, ducha i historię kompleksu. To dość niesamowite - dotknąć muru, który pamięta wydarzenia sprzed setek lat. I to jakich wydarzeń! (odsyłam do książek historycznych, ew jakiejś wikipedii). 

Jest taki obiekt, który mieszkańcy wiecznego miasta zwą maszyną do pisania lub sztuczną szczęką. Według nich jest on brzydki. Być może. Ale jest ogromny i tym swoim ogromem wzbudza zachwyt. Ponadto, z jego dachu roztacza się przepiękny widok na całe miasto. Wiadomo więc, że Matka i Ojciec musieli się tam dostać (na szczęście wjeżdża się tam windą). Po wypstrykaniu kilkudziesięciu zdjęć i w stanie wstępnego roztopienia pod wpływem palącego słońca, Matka stwierdziła, że wyżek ma już dość. Kolejne obiekty do zwiedzania wybierała zdecydowanie blisko gruntu.
Choć Matka mogłaby o perełkach Rzymu opowiadać i opowiadać, wklejać zdjęcia i nawet wiersze pisać na cześć swych ulubionych budowli/dzieł/widoków, nie będziemy jednak się nad nimi więcej rozwodzić (przynajmniej nie w tej notce, może jak Matce tęsknota za Rzymem nie da już żyć, to wtedy będzie można się pokusić o jakieś dokładniejsze opisy).

sobota, 19 października 2013

Przygotowania czas zacząć

Matka zaczęła przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. 
Tak, Matka zdaje sobie sprawę, że jest dopiero połowa października. Niemniej jednak Matka twierdzi, że jest to idealna pora, aby wszystko zaplanować i poczynić wstępne prezentowe zakupy. Ponieważ Matka nie uznaje prezentów kupowanych na szybko pod presją czasu ("Jutro Wigilia i nie mam jeszcze żadnego prezentu" - to nie w jej stylu) przez cały rok robi rozpoznanie co, kto i dlaczego. 
Oczywiście największą radość Matce sprawia przygotowywanie świąt dla najmłodszego członka rodziny, czyli Serduszka. Matka pamięta ze swoich młodych lat, jak wielką frajdę miała otwierając kolejne okienka w kalendarzu adwentowym z czekoladkami. Dla swojego dziecka Matka chce ten czas zaczarować jeszcze bardziej, więc od kilku lat kalendarz adwentowy Matka robi sama. 
Jak się robi taki kalendarz? Matka twierdzi, że jest to banalnie proste. Wystarczy głowa pełna pomysłów i minimalny wkład finansowy, a cały grudzień zamienia się w magiczny czas, pachnący piernikami, świerkiem (czasami trzeba się wspomagać świeczkami zapachowymi, no ale cóż takie czasy) i środkami czyszczącymi. Niestety, podczas przygotowywania świąt sprzątać trzeba jakby częściej. A to się brokat rozsypie, którym Serduszko dekorowało gipsowe ozdoby choinkowe; a to Czirliderka pod podeszwą rozniesie po całym mieszkaniu ciasto piernikowe. Matka godzi się jednak z losem, dzielnie zakasa rękawy i rusza do dalszej roboty. Dlaczego Matka z rozmysłem dorzuca sobie pracy? Ponieważ na szczęście Matka czuje jeszcze ducha świąt i chce się nim nacieszyć póki może. Poza tym, kto nie chce się czasami poczuć jak dziecko?
Matka z natury bywa jednak egoistyczna i zdarza jej się pomyśleć także o sobie. W takiej chwili egoistycznego myślenia Matka wysłała w zeszłym roku list do Św. Mikołaja. I okazało się, że Mikołaj w większości spełnił życzenia Matki. Dlatego Matka chciałaby przytoczyć ten swój list tutaj, aby nie zaginął w czeluściach dysku twardego i aby miała się czym posiłkować pisząc list tegoroczny.



"Drogi Święty Mikołaju,

w tym roku byłam chyba dość grzeczna (dałam radę wydać się za mąż,
więc taka niegrzeczna to chyba nie jestem, prawda?) Ale, że do końca
pewna nie jestem to lista moich życzeń zbyt wygórowana nie będzie.
Na wstępie proszę Cię zrób coś z moim zdrowiem, bo mam już dosyć, a
ponieważ się  nie skarżę to mój chł... mąż myśli, że udaję. Ale
z drugiej strony mówi, że mnie nie zapłodni bo jestem chora. To może z
nim też coś zrób, bo sam nie wie czego chce.
A tak poza tym to chciałabym wygrać w totka, wtedy kupię sobie prezenty
sama i nie będziesz musiał się fatygować.
Aha i jeśli to możliwe to szepnij słówko gdzie trzeba i niech w końcu
wydadzą Borgiów na dvd, o i 2 sezon Gry o Tron też. W sumie to i
American Horror Story przygarnęłabym na dvd. Tylko, że ja sie trochę
boję oglądać takie straszne rzeczy, więc może sypniesz mi też trochę
odwagi?
Skoro już przy tym jesteśmy to może zesłałbyś natchnienie na G.R.R
Martina żeby w końcu napisał kolejne tomy Gry o tron? Ileż można
czekać?

To teraz może przejdę do moich prywatnych potrzeb. Jak już wspomniałam
mam problemy ze zdrowiem i  w ogóle to ciągle mi zimno. Myślę, że
przydałby mi się taki cieplutki i puchaty poranniczek. Tylko pamiętaj
Mikołaju, że mój rozmiar to 38 + 10 gratis. I, że lubię dziewczyńskie
kolory... no może nie oczojebny róż odrazu, ale szaro-bure kolory
odpadają. 
W stopy też mi ostatnio zimno ciągle, to może jakieś cieplusie-milusie
kapciochy? Pamiętaj, że duchem jestem ciągle młoda i na coś zabawnego
złym okiem nie spojrzę. Rozmiar nadal przypominający mały kajaczek.
Po dłuższej przerwie próbuję wrócić do codziennego czytania
książek, więc może coś na zachętę? Obiło mi się o uszy, że wydano
nowy tom mojej ulubionej sagi o Ani z Zielonego Wzgórza. "Ania z Wyspy
Księcia Edwarda" się zwie. Autorka ta sama co zawsze - L.M. Montgomery.
Tak sobie myślę, że chętnie wzbogaciłabym swoją malutką kolekcję
płyt CD o krążek Adele "21". Jakoś tak pozytywnie mnie jej piosenki
nastrajają, a ostatnio strasznie przygaszona jestem. Przydałoby się coś
na rozruszanie.
A tak poza tym to zawsze chętnie przygarnę coś z kosmetyków (tak, w
końcu zacznę ich używać!), jakieś exclusive słodycze albo herbaty
(ale to mi w sumie czasem mąż sponsoruje więc może jednak się
wstrzymaj).
Na razie nie mam więcej pomysłów, ale pewnie coś mnie jeszcze najdzie,
przyjmujesz listy dodatkowe?

Bardzo grzeczna 
Matka"

środa, 7 sierpnia 2013

Masa krytyczna

Matka jest hejterem. Aby jednak nie odsądzać jej od czci i wiary, przyznać należy iż hejterem została stosunkowo niedawno. Hejterostwo Matki przyjmuje postać zawooalowaną, i rzadko kiedy dzieli się nim z otoczeniem. Poniekąd wynika to ze skrytego charakteru Matki, a po części z przekonania, że hejtowanie to jej problem, a nie innych. Mąż Matki, zwany Ojcem, pewnie by się z tym stwierdzeniem nie zgodził, ale Matka traktuje męża jak swoje alter ego, uważa więc, że z nim podzielić może się wszystkim.
Matka nie hejtuje każdego jak popadnie. Hejterostwo Matki skierowało się na pewną grupę, która sama się o hejtowanie wręcz prosi.
Zaczęło się to hejtowanie jakieś 2-3 lata temu. Niewiadomo czy zostało ono zdeterminowane przez szybko rozwijającą się bezczelność, a zarazem zidiocenie owej grupy, czy może jednak Matka stała się bardziej wyczulona na zagrażające jej (oraz jej rodzinie) niebezpieczeństwo.
Grupa owa nie jest szajką terorrystyczną (co można wynieść ze wstępnego opisu), lecz całkiem przeciętną grupą obywateli naszego urokliwego kraju pałającą szczególnym uczuciem dla tzw jednośladów z napędem nożnym.
Matka generalnie do pedałowaczy żywiła uczucia obojętne, jednak kiedy zaczęła zauważać w grupie owej zachowania destrukcyjne i autodestrukcyjne, zaczęła się osób pedałujących bać, a w końcu hejtować.
Zachowania destrukcyjne i autodestrukcyjne Matka obserwowała nader często w trakcie jazdy Błękitną Laguną, tudzież podczas spacerów z Serduszkiem. Przejawiają się te zachowania w sposób różnoraki. Matka nawet stworzyła na własny użytek listę TOP 10 dziwnych wybryków pedałowaczy. Przytaczać jej tutaj nie będziemy, jednak dla dokładniejszego przedstawienia specyfiki owej grupy, opisane zostaną niektóre z nich.
Pierwszeństwo ma sytuacja związana z NEA, a jakże. Matka pewnego pięknego wieczoru wyszła na balkon, aby zapalić. Czekała na wracającego z pracy męża, więc wytężając wzrok wpatrywała się w okoliczne uliczki z nadzieją, że ujrzy swego wybranka. Niestety zamiast wyczekiwanego oblubieńca, jej oczom ukazał się pedałowacz. Osobnik ów posuwał się doprzodu tzw wężykiem, przez co Matka zaczęła przypuszczać iż jest on pod wpływem napojów wyskokowych. Kiedy jednak pedałowacz wjechał w plamę świtła rzucaną przez latarnię okazało się, że wężyk jest spowodowany prowadzeniem roweru jedną ręką, gdyż druga zajęta była trzymaniem telefonu komórkowego (jaki model Matka nie dostrzegła, gdyby miało to dla kogoś jakieś znaczenie). Nie wiadomo dlaczego wypadki potoczyły się, tak jak się potoczyły. Być może ręka zajęta trzymaniem kierownicy zazdrościła tej drugiej? A może chciała na siebie zwrócić uwagę? Tak czy owak, ręka trzymająca kierownicę wykonała nagły skręt, co spowodowało zatrzymanie się przedniego koła na ścianie budynku, to z kolei wywołało reakcję łańcuchową: podniesienie ciała w górę – uderzenie głową w ścianę budynku – upadek – rzucenie "kurwą". Jednak naukę z tego jegomość wyciągnął (ale być może działał tutaj zwykły wstyd), gdyż po pozbieraniu siebie i środka transportu z ziemi, pojechał dalej już nie rozmawiając przez komórkę.
Jedną z podgrup pedałowaczy są śmigacze. Charakteryzują się oni wiarą we własną nieśmiertelność. Matka spotyka ich najczęściej wracając z pracy. Każdy minimalnie obeznany z przepisami drogowymi wie, że rower należy po pasach PRZEPROWADZAĆ (o ile oczywiście nie ma wytyczonej ścieżki rowerowej), jednak ta podgrupa ze względu na wspomnianą wcześniej wiarę, nie musi tego robić. Ostatecznie co może się stać śmigaczowi, który wpadając z impetem na jezdnię ląduje na masce samochodu? No nic oczywiście, przecież śmigacze są nieśmiertelni. Poza tym, śmigacz jest szybszy od samochodu! Prawie jak Super-pedałowacz.
Śmigacze często przejawiają również symptomy uwielbienia dla zieleni. Objawia się to widzeniem wszędzie koloru zielonego. W każdym razie takie Matka odnośni wrażenie, gdyż często zauważa, że śmigacze przejeżdżają przez ulicę, gdy pali się dla nich czerona żaróweczka. A może jest to wołanie z zaświatów "podążaj za światełkiem", któremu ulegają? Matka wielokrotnie dziękowała swojemu refleksowi, abeesom i wszelakim patronom, że udało jej się uniknąć kontaktu cielesnego, czy też może raczej blachowego ze śmigaczami.
Wspomnieć należy jeszcze o grupie pedałowaczy, która daje się Matce we znaki podczas spacerów z Serduszkiem. Jest to grupa, która szczególnie skłania Matkę do hejtowania. Bo Matka (jak to matka) nie pogodzi się z faktem, że przez głupotę może ucierpieć jej dziecko.
Matka mieszka w okolicy, która niedawno przeszła dogłębną modernizację. Stworzono rozległą sieć dróg rowerowych, aby rozładować nieco atmosferę na linii kierowcy-pedałowacze-piesi. Okazuje się jednak, że pedałowacze narzekając nadal na brak ścieżek wolą pedałować chodnikami. Grupa, którą nazwiemy roboczo chodnikowcami, odczuwa silny pociąg do jazdy po nierównych płytach chodnikowych, a jednocześnie bierze sobie za punkt honoru obdzwonienie jak największej ilości pieszych. Matka nie chcąc narażać Serduszka na oglądanie awantur, grzecznie schodzi z drogi rzucając jedynie hejtujące spojrzenia.

sobota, 13 lipca 2013

Z historii NEA, cz. 1

Każda matka zanim zostanie matką, jest dzieckiem. Takoż i nasza Matka w pewnej fazie swego życia była dzieckiem. Dzieciństwo matka miała czarno-różowe, lub jak kto woli różowo-czarne, dla wymagających może być i szaro-fioletowe lub fioletowo-szare. Jak kto woli. Na pewno jednak nie było ono czarno-białe lub różowe. Były okresy lepsze i gorsze, jak to zresztą w życiu często bywa. Matka, będąca wtedy dzieckiem, mieszkała w skupisku ludzkim zwanym Osiedlem WW, o zgrozo również na piętrze 4. Matka nie doceniała jeszcze wtedy uroków balkonów, z których miała okazję korzystać. A korzystała z wielu, gdyż posiadała wtedy, w przeciwieństwie do czasów obecnych, szerokie grono znajomych. Nie miała okazji jednak korzystać z balkonu przylegającego do jej mieszkania, ponieważ drogę do niego zagradzali dziad i babka (zwani Państwem D.), którzy do swej jedynej wnuczki, córki jedynego syna, byli nastawienie bardzo negatywnie. Czy u podstaw tej niechęci leżały problemy alkoholowe, czy też może złe uczucia skierowane do synowej, nie udało się Matce nigdy dowiedzieć. Niemniej jednak, aby przedostać się na balkon trzeba było minąć tych Państwa, a na to Matka decydowała się nader rzadko. Być może właśnie dlatego nie odczuwała owej głębokiej sympatii do betonowego prostokątu odstającego od bryły bloku. Z okna w swoim pokoju, dzielonego z rodzicami przez kilka pierwszych lat Matki, korzystała Matka nader kreatywnie. Co to znaczy wykorzystywać kreatywnie okno? No cóż za wytłumaczenie musi wystarczyć, że sąsiedzi z najniższego piętra do chwili obecnej nie wiedzą skąd na daszku nad ich balkonem brały się kanapki owinięte w papier śniadaniowy, czy paczuszki z ogólnie pojętym zielskiem. Co kierowało Matką w tych działaniach, do tej pory nie wie ona sama, być może była to głęboko skrywana frustracja z powodu braku dostępu do balkonu?
Po decyzji o przeprowadzce (nie była to decyzja Matki, ani jej rodziców, którzy zostali zmuszeni przez Państwo D. do szukania nowego lokum) Matka została skazana na bytowanie w różnych mieszkaniach pozbawionych balkonów. Aż w końcu po dość traumatycznych przejściach zamieszkała sama w swoim obecnym miejscu zameldowania. Początkowo nie widziała drzemiącego w balkonie potencjału. Ot taki tam sobie zewnętrzny kawałek mieszkania, na który można było wyjść zapalić bez obaw, że rodzicielka zacznie się marszczyć na dym szwędający się po mieszkaniu.
Pewnego jednak razu odwiedziły Matkę 2 koleżanki. Była to spontaniczna decyzja podjęta podczas jednej z nudnych lekcji w liceum (tak, Matka w czasie przeprowadzek zdążyła przeobrazić się z dziecka w nastolatkę). Wracając więc po lekcjach do domu Matki, wstąpiły owe dziewczęta do sklepu celem kupienia zapełniaczy żołądka. Padło na nieszczęście na pierogi ruskie. Każda z nich zakupiła po jednej tacce owego specjału i powędrowały niespiesznie, trajkocząc wesoło do jednego z zielonych prostokątów.
Oczywiście jak łatwo było się domyślić od samego początku, jedna tacka pierogów to zdecydowanie za dużo dla jednej licealistki. Po skonsumowaniu części, Matka i jej koleżanki wyszły na balkon zapalić. Będąc w doskonałych humorach, zaczęły jednak odczuwać wpełzającą w ich spotkanie nudę. Matka nie wie, kto rzucił głośno owym pomysłem (być może sama Matka, w końcu miała niejakie doświadczenie), Matka nie pamięta również kto pierwszy wprowadził ów pomysł w życie, rzucając pierwszego pieroga w kierunku ulicy. Pamięta natomiast świetną zabawę i rywalizację w dyscyplinach takich jak "Kto dalej rzuci ruskimi", "W co trafi twój pieróg", czy "Sokole oko – 10 punktów za samochód, 20 za gołębia". Ostatni konkurs pozostał niestety (a może na szczęście?) nierozstrzygnięty.
Właśnie tego dnia Matka zrozumiała, że balkon (zwany dalej NEA) to coś o wiele więcej, niż miejsce do palenia papierosów czy rozwieszania prania. NEA stał się od tego czasu ulubionym miejscem spotkań i innych dozwolonych aktywności. Dodać należy, że fascynacja NEA trwa już od 10 lat i przyłączają się do niej coraz to nowe osoby.

poniedziałek, 8 lipca 2013

O nadwieszonym elemencie architektonicznym słów wstępu kilka.

Życie pewnej małej grupy społecznej, zwanej również rodziną M., w dużej mierze kręciło się wokół uroczego, acz w niewielkim stopniu zaniedbanego balkonu.
Jak każdy wie na balkonie zawsze odbywają się najlepsze imprezy. Oczywiście dopóki ktoś nie wypadnie z wysokości czwartego piętra, na szczęście naszą rodzinkę takie nieszczęście póki co ominęło. Nie znaczy to również, że poszczególni członkowie owej rodzinki, nie mieli ochoty pomóc komuś przebyć tę drogę. Niemniej jednak póki co nerwy zostały utrzymane na wodzy i do tragedii nie doszło.
Wskazać jednak należy, że przebywanie na balkonie zapewniało niejaką rozrywkę, było również miejscem odpoczynku i ucieczki od najmłodszego członka rodziny, zwanej Aniołkiem, Serduszkiem, Czirliderką, a dla pospołu znanej jako Monika.
Z balkonu najczęściej korzystała osoba zwana Matką, Mamą, Mamusią, a w przypłwach czułości zwana przez swego małżonka Kotkiem. Oczywiście ogół społeczności znał ją jako Agnieszkę o bardzo długim podwójnym nazwisku. Owa Matka, zwana Kotkiem, oddawała się z uwielbieniem, a po części z obrzydzeniem nałogowi tytoniowemu. Jednakowoż nie chcąc truć swej rodziny niezdrowymi wyziewami, sama się wyganiała na balkon celem zaspokojenia swego nałogu. I tak można było ją zobaczyć jak rozsnuwa zasłonę z dymu wokół owego uwielbianego balkonu, czy to w deszczu, czy w śniegu, czy nawet w świetle promieni słonecznych. Głowa rodziny, zwana Ojcem, Tatą, Tatusiem, tudzież również Kotkiem, a przez resztę narodu – Wojciechem, o długim, często przekręcanym nazwisku, również często korzystał z balkonu, celem odpoczynku od ciągłego szczebiotania najmłodszego członka rodziny.
Nie dajcie się jednak zwieść pozorom, balkon to nie tylko źródło nieustającej przyjemności! Aby balkon można było nazwać uroczym i w niewielkim tylko stopniu zaniedbanym, potrzeba było dużo wysiłków i wyrzeczeń poczynionych przez Ojca i Matkę. Moznaby się pokusić o stwierdzenie, że i Serduszko dołożyło swoje wysiłki do nadania balkonowi owego specjalnego charakteru. Wspomnieć również wypada, iż balkon ów stawał się od czasu do czasu prawdziwym polem bitwy. Walka jednak była nierówna i z góry skazana na porażkę. Zapamiętajcie te słowa: z wrogiem, który zrzuca na was swoje fekalia, nigdy nie wygracie.
Niesamowitym jest ile taki, wydawałoby się, przeciętny balkon spełnia funkcji. Jak już się rzekło, jest on miejscem odpoczynku, najlepszą miejscówką na imprezę, polem bitwy, miejscem knucia podstępnych planów, bywa nawet basenem, czy przestrzenią wspomagającą twórcze (lub nie) myślenie. Przede wszystkim jednak balkon jest punktem obserwacyjnym. Usytuowany wysoko nad poziomem ulicy (choć może nie tak wysoko jak balkon mieszkania mieszczącego się na 16 piętrze wieżowca) pozwalał na dokładne badanie wzrokiem sporego obszaru. Widok możnaby nazwać prawie malowniczym. Na wprost skośne dachy obłożone czerwoną blachodachówką wyłaniające się spomiędzy zieleni drzew. Dalej można było dojrzeć gmaszysko wzniesione z czerwonej cegły, zbrązowiałej pod wpływem mijających lat, nad którym górował poczerniały komin, rodzący niechciane skojarzenia z krematorium. Na lewo dojrzeć można było ogromne zielonkawe prostokąty, powszechnie spotykaną pamiątkę po poprzednim ustroju. Dalej poprzez szparel drzew, dojrzeć można było namiastkę cywilizacji w postaci stacji paliw znanej sieci. Na prawo natomiast ciągnęły się szeregi domków jednorodzinnych o różnym stopniu zdewastowania. Matce często serce się krajało, kiedy patrzyła na te piękne niegdyś rezydencje miastowej elity, na których odcisnęło się wyraźnie piętno czasu i biedy.
Wokół wymienionych obiektów wiły się większe i mniejsze uliczki, zapewniające nieustający przepływ ludzko-maszynowy.
Chcąc nie chcąc, Matka podczas częstych wizyt na balkonie stawała się niemym (zazwyczaj) świadkiem owego ulicznego poruszenia.