Matka całkiem niedawno wybrała się w podróż do Rzymu. Podróż była to nie byle jaka, ponieważ stanowiła powtórzenie podróży poślubnej z ubiegłego roku. No powtórzeniem w sensie udania się w to samo miejsce, ponieważ różnic oczywiście trochę by się znalazło. Przede wszystkim w tym roku Matka jechała na własną rękę. Co przyprawiało ją o migotanie przedsionków średnio raz w tygodniu. Ale szczęśliwie udało się Matce wyhaczyć przecenę na bilety u taniego przewoźnika, znaleźć tani nocleg i ogólnie same ochy i achy. Po przeczytaniu całego internetu Matka uznała się za alfę i omegę w sprawie rzymskich wakacji, spakowała walizki, sprzedała Serduszko do ciotki, wzięła małżonka za rękę i pojechała na lotnisko.
Na lotnisku Matki stres nieco się nasilił (mamy bilety??? masz portfel??? a co jak nas nie przepuszczą??? itd, czyli normalne zachowanie polskiego turysty przed podróżą, na którą wydaje ciężko uzbierane pieniądze), na szczęście Pan Mąż stanął na wysokości zadania i działał kojąco na zszargane nerwy Matki (tak!! tak!! uspokój się kobieto!! itd, czyli typowa nieczuła reakcja mężczyzny). Na szczęście odprawa na lotnisku przebiegła bez problemów, Matka nieco się uspokoiła, choć nie mogąc zaspokoić swego nałogu czuła się nieco poddenerwowana.
O dziwo z dala od NEA, Matka nadal miała okazję obserwować dziwne ludzkie zachowania. Nie był to jej pierwszy lot, ale nadal nie mogła wyjść z wrażenia jakie wywierali na niej współpasażerowie, którzy na dobrą godzinę przez otwarciem bramki ustawiali się w kolejkę. Matka po raz kolejny zaczęła się zastanawiać nad wpływem komuny na obecne zachowania społeczeństwa.
Na pewno każdy, kto miał okazję
przebywać na lotnisku zaobserwował, że pasażerowie dzielą się a
trzy grupy. Pierwsza grupa to tzw. przodownicy - wszędzie muszą
być pierwsi, czy to w kolejce, czy przy wejściu do samolotu, czy
też jako pierwsi muszą skorzystać z pokładowej WC (która może i
nie przypomina stanem WC w rodzimym PKP, ale nie oszukujmy się
zachęcająca nie jest).
Kolejna grupa to masterzy – wiedzą i
obyciem przewyższają kłębiący się motłoch i głośno dają to
do zrozumienia pozostałym współpasażerom.
Ostatnią grupę tworzą osoby, które
starają się w spokoju przeczekać dwie poprzednie grupy. Są to tzw
niszowcy. Znajdują sobie miejsce gdzieś z boku i czekają aż
przyjdzie ich kolej.
Matka należała do tej ostatniej grupy.
Choć może i odczuwała pewien dyskomfort na myśl, że nie będzie
siedziała w czasie lotu u boku małżonka, jednak uznała, że bicie
się o miejsce w kolejce nie ma większego sensu. Na szczęście za
każdym razem Matce udawało się zająć dwa miejsca obok siebie.
Tak więc cierpliwość popłaca, or something.
I w końcu Rzym! (Tak teraz przejdziemy
do opisu miasta pełnego ochów i achów, oczywiście od czasu do
czasu przeplatanego marudzeniem Matki). Wieczne Miasto tętniące
życiem przez bite 24 godziny na dobę. Miasto, w którym cuda
architektoniczne sąsiadują z obłażącymi z tynku bardzo
przeciętnymi kamienicami. Miasto, na zwiedzenie którego życia nie
starczy, a można je przejść całe w jeden dzień! O tak, było to
miejsce, w którym Matka czuła się wyjątkowo dobrze. Nic dziwnego,
że wracała tam już kolejny raz. Nie odstraszały jej nawet hordy
małych ciemnych ludzi, próbujących wcisnąć turystom wszelkiego
rodzaju buble po zawyżonych cenach. Aczkolwiek podczas poprzedniego
pobytu (w trakcie podróży poślubnej), Matka nie nawykła wtedy
jeszcze, dała się skusić gadką-szmatką i stała się posiadaczką
2 podwiędniętych róż za kwotę ponad 4 euro.
Myślę, że każdy kto był w Rzymie
choć raz, zrozumie zachwyt Matki. Trudno nie dać się zauroczyć
przekornemu połączeniu bieli monumentów, burości budynków
mieszkalnych i przede wszystkim soczystej zieleni tamtejszej
roślinności. Po powrocie do Polski Matka zazwyczaj wpada w
zdołowanego melancholijnego kaca nie mogąc odnaleźć tych
nasyconych kolorów w szarym otoczeniu. Domyślam się, że część
czytelników pomyśli: "Jak jej się tak tu nie podoba, to niech
spada tam". No więc proszę Państwa, Matka bardzo chętnie się
wyprowadzi. Zaraz po tym jak zgarnie "szóstkę" w
kumulacji totka. Jakieś 40 mln powinno jej wystarczyć.
Póki co Matka musi się jednak
zadowolić tymi sporadycznymi wypadami. Na szczęście intensywność
tych kilku dni wystarcza na długie miesiące (gorzej z
przywiezionymi dobrościami, te kończą się zdecydowanie za
szybko).
Jest kilka punktów obowiązkowych,
które trzeba zobaczyć kiedy się odwiedza Rzym. Matka wraz z Mężem
oczywiście obeszła je wszystkie już pierwszego dnia. Skończyło
się to ściągnięciem skóry z małych palców u stóp i
unieruchomieniem przez kolejne dwa dni. Przezorna Matka miała ze
sobą japonki, więc mogła się przynajmniej dowlec do knajpy, aby
nie dopuścić do zrzucenia choćby jednego grama z nadprogramowych
kilogramów.
Po dwóch dniach obijania się i
człapania w japonkach wokół Termini, Matka obkleiła stopy tonami
plastra i ruszyła po raz kolejny zwiedzać swoje ulubione miejsca.
Trzeba w tym miejscu podkreślić, że zarówno matka, jak i Ojciec
mieli dziwne zboczenie do włażenia na najwyższe budynki i robienia
zdjęć okolicy. Tak więc sapiąc i postękując wdrapali się na
pewną dość znaną kopułę i próbując choć na chwilę
zapomnieć, że są ściśnięci jak sardynki przez pozostałych
turystów, robili zdjęcia oszałamiających widoków.
Kolejny na
liście był anielski zamek. Obiekt, zdaniem Matki, dość
niedoceniony. Pokazuje się go zwykle z zewnątrz, rzuca krótką
opowiastkę o rzeźbie na jego szczycie i dalej, wio do Watykanu. A
bebechy tego kolosa kryją w sobie wiele smaczków. No i oczywiście
– te widoki z samego szczytu! Wynika jednak jeden plus z braku
większego zainteresowania tym obiektem. W środku jest wręcz pusto,
co jest sytuacją dość nietypową w obiekcie turystycznym w tym
mieście. Matka mogła oddać się więc ze spokojem kolejnemu swemu
zboczeniu i w spokoju kontemplować atmosferę, ducha i historię
kompleksu. To dość niesamowite - dotknąć muru, który pamięta
wydarzenia sprzed setek lat. I to jakich wydarzeń! (odsyłam do
książek historycznych, ew jakiejś wikipedii).
Jest taki obiekt,
który mieszkańcy wiecznego miasta zwą maszyną do pisania lub
sztuczną szczęką. Według nich jest on brzydki. Być może. Ale
jest ogromny i tym swoim ogromem wzbudza zachwyt. Ponadto, z jego
dachu roztacza się przepiękny widok na całe miasto. Wiadomo więc,
że Matka i Ojciec musieli się tam dostać (na szczęście wjeżdża
się tam windą). Po wypstrykaniu kilkudziesięciu zdjęć i w stanie
wstępnego roztopienia pod wpływem palącego słońca, Matka
stwierdziła, że wyżek ma już dość. Kolejne obiekty do
zwiedzania wybierała zdecydowanie blisko gruntu.
Choć Matka mogłaby
o perełkach Rzymu opowiadać i opowiadać, wklejać zdjęcia i nawet
wiersze pisać na cześć swych ulubionych budowli/dzieł/widoków,
nie będziemy jednak się nad nimi więcej rozwodzić (przynajmniej
nie w tej notce, może jak Matce tęsknota za Rzymem nie da już żyć,
to wtedy będzie można się pokusić o jakieś dokładniejsze
opisy).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz